Od wczesnej wiosny w 1945r NKWDziści nachodzili nasz dom. Mieszkaliśmy w ten czas we Lwowie przy ul. Wernyhory 10. Zajmowaliśmy dwa pokoje takie może 4X5m.każdy.bez łazienki i kuchni. Był to dom żydowski , mieszkańców Niemcy zapędzili do getta na Zamarstynowie, nas Polaków przesiedlono na ich miejsce. W tym mieszkaniu było nas pięć osób dorosłych i pięcioro dzieci takich od oseska do dziesięciolatka. Osoby dorosłe-rodzice prawie co dzień byli wzywani na komisariat NKWD. Prześladowania te miały na celu wymuszenie na nas podpisania obywatelstwa ZSSR lub ochotniczego wyjazdu na Zachód, inaczej czeka nas zsyłka na Sybir. Większość ignorowała pogróżki , sporo jednak wyjeżdżało. Ludność Bzowicy , wsi rodzinnej moich ciotek, babci, mojej mamy została parę tygodni wcześniej ewakuowana na Ziemie Zachodnie. Nam udało się dotrwać do końca lipca 45r. Któregoś wieczora dwaj cywile ( NKWD) przynieśli do domu karty ewakuacyjne dla wszystkich domowników, odmowa ich przyjęcia równała się z natychmiastową wywózką na Sybir. Termin opuszczenia Lwowa – to jedna doba. Na załatwienie innych dokumentów , na spakowanie się, na sprzedaż części mebli, która się nie mieściła w wagonie, na dostarczenie wszystkich bagaży na stację . Rozpacz ,nawoływania , panika , totalny chaos ,pośpiech. Do odjazdu zostaje parę godzin > Ludzie rezygnują z zabrania niektórego swego dobytku. Mama w furii zrzuca szafę , inne meble z balkonu pierwszego piętra- na dole sterta bezużytecznych desek. Dostaliśmy przydział- pół wagonu takiego do przewozu bydła, bez dachu, na naszą dziesięcioosobową rodzinę. W takim wagonie do kresu podróży jechaliśmy sześć tygodni. Bez możliwości schronienia się przed deszczem , w dni słoneczne przed jego spiekotą, bark toalety, brak wody, ciepłego posiłku, i to towarzyszące cały czas przygnębienie - wygnańca z Ojczyzny. Zostają znoszone na plecach ostatnie toboły ,brak jakiegokolwiek transportu, zamknięte ulice dla ruchu kołowego, chyba celowo, pośpieszne rachowanie dzieci, zasuwanie drzwi wagonu głośna modlitwa, nawet nie wiedziałem w jakiej intencji, bo tyle było powodów, że już nie rozumiałem co się dzieje. Upchnięci na różnych pakach, skrzyniach wystraszeni siedzieliśmy my dzieci cicho, czekaliśmy na odjazd. Zrobił się już zmierzch, pociąg złożony z kilkudziesięciu wagonów, ruszył, dla nas maluchów był to przyjemne kołysanie , starsi stanęli na podwyższeniach, tak że głowy im wystawały ponad deski wagonów patrzyli jak oddala się widok oświetlonego miasta, jak znikają w ciemnościach wierze kościołów. Dla większości z nich były to widok widziany ostatni raz w ich życiu. Towarzyszyły temu jakieś śpiewy religijne zagłuszane przez stukot kół, szum wiatru – wagony były bez dachu. Nikt nie przypuszczał, że to jest takie ich ostatnie pożegnanie Ojczyzny. Pierwszą stacją na jakiej zatrzymał się pociąg była Medyka. Miasteczko położone na dzisiejszej granicy. Jeszcze pamiętam światła Przemyśla . W dalszej podróży to już i starsi mieli problemy w orientacji gdzie jesteśmy. Miejscem docelowym miała być Łódź. Ale transport jechał dalej w nieznane. Zatrzymywanie się pociągu było bardzo częste, zjeżdżanie na bocznice, zabieranie lokomotywy z naszego transportu, postojów było więcej jak jazdy. Powodem było ustępowanie pierwszeństwa, w wielu miejscach był tylko jeden tor, transportom wojskowym, wracającym z wojny. Te przestoje były też i dobrodziejstwem dla ludzi, bo w ten czas szybko rozniecano ogniska na prędce gotowano jakąś strawę, a jak w pobliżu była rzeka czy nawet jakiś staw z wodą to robiono przepierki, kąpiele, robiono zapasy wody na dalszą podróż. Zawiązany w pośpiechu już we Lwowie Komitet Transportu dostarczał co jakieś czas komunikaty: że zaraz będziemy wracać z powrotem , bo jakiś polityk dogadał się z Rosjanami, to że zaraz wysiadamy, zawsze było coś z nadziei. Za sprawą Komitetu i za pośrednictwem kolejarzy przekazano do stacji następnych prze ,które mieliśmy przejeżdżać, apel by tam ludność miejscowa zorganizowała kuchnie polowe i jakiekolwiek posiłki . Były one zbawienne, uchroniły nie jednego przed śmiercią głodową. Przygotowana żywność na parę dni podróży już się każdemu dawno skończyła. Głód doskwierał każdemu . Ludność z transportu nie miała żadnej pomocy z zewnątrz. Sama nie mogła wiele zdziałać, była w ciągłym ruchu, powoli ale cały czas się oddalali. Jechaliśmy nie raz kilka kilometrów i już był postój. Innym razem , a było to dość częste, jechaliśmy z powrotem – do tyłu i znów do przodu. Były wypadki, że zabrakło węgla w lokomotywie, w pobliżu był las, to chłopy z transportu nosili na plecach jakieś szczapy i znów można było kawałek podjechać. Były też incydenty na postojach kiedy transporty wojskowe wracające z frontu zatrzymywały się też na tych stacjach gdzie już koczowali cywile. Piane wojsko ruskie dopuszczało się często kradzieży, a nawet rabunków na dobytku uciekinierów ze Wschodu. Ale był to czas wojny i bezprawia. Wszystko podlegało pod rozkazy wojskowe, gdzie zawsze naczelnikiem był oficer rosyjski, chociaż jednostka była polska. Nie wiem na jakiej to było stacji, ale spotkały się identyczne dwa transporty . Tamci dopiero się ładowali, przygotowywali do drogi. Obraz podobny jak u nas na początku, płacz ,bieganina ,na peronie kilkoro dzieci trzymające się za ręce płaczące bez opieki dorosłego. Później się dowiedzieliśmy, że byli to wysiedleńcy niemieccy. Szkoda, że pani Steinbach nie opisuje w sowich wspomnieniach ,że były takie dwa transporty obok siebie i że było to za sprawą Niemiec. Podczas przejazdu już terenów niemieckich, wszyscy bacznie obserwowali nowy krajobraz. Pociąg jechał wolno , podziwiano wszystko nawet lasy, były inne, bo drzewa rosły w rzędach, nikt sobie nie wyobrażał jak to się robi, tam na Wschodzie las rósł sam jak chciał. Domy murowane pod dachówką, duże okna, żadnej strzechy. Był już zmierzch jak pociąg się zatrzymał , po jednej stronie był las, a po drugiej opustoszałe, nie zniszczone z meblami i innym sprzętami te domy, nie było też w nich mieszkańców. Jak dzisiaj sobie uświadamiam to mogło być dzisiejsze Reptowo lub bardzo podobna miejscowość. Co odważniejsi i sprytniejsi szybko pobiegli by z bliska wszystko pooglądać. Później długo i z przejęciem opowiadali po wagonach , co widzieli. Po krótkiej jeździe pociąg się zatrzymał przed wielką wodą. Pomimo zmroku widać było jeszcze drugi brzeg. Most produkcji wojennej obok ruiny stali zniszczonego wojną drugiego mostu. Popłoch w śród podróżnych czy da się tak dużemu transportowi przejechać, po takim prowizorycznym moście, może się zawalić. Bardzo powoli już w ciemności przejechaliśmy na drugi brzeg. Było jeszcze kilka manewrów w tył i w przód i koło północy stoimy, ktoś idący wzdłuż wagonów oznajmia : koniec podróży- to jest Szczecin –miasto i port. Ludzie zaczęli wychodzić z wagonów ,dyskutować szukać informacji , bocznica przy której staliśmy była nie oświetlona . W mieście też nie było widać żadnych świateł , ale jego lokalizację określały liczne pożary. Tym pożarom towarzyszyły odgłosy wystrzałów z różnej broni . Było już dwa miesiące po wojnie, a tu normalnie jak na froncie. Ludzie zmartwieni i wystraszeni taką sytuacją zobowiązali Komitet by ten zmusił kolejarzy do wycofania się stąd, ale już nie było kolejarzy, ani lokomotywy. Udało się to dopiero na drugi dzień postoju. Nie wiem czym, ale wiem że przekupiono załogę kolejarską, a ta wycofała transport na bocznicę do Stargardu . Transport stał na wysokości ciastkarni na Piłsudskiego przy elewatorze i ciągnął się w stronę Grzędzic. Nikt się z wagonów nie wyprowadzał . Dorośli pobiegli szukać jakiegoś pożywienia i urzędu PUR-u ( Państwowy Urząd Repatriacyjny) Urząd ten kierował ruchem ludności dawał zapomogi, przeważnie materialne, jak również organizował zbiorowe punkty żywienia. Po powrocie rodziców była jakaś strawa i wiadomość, że wracamy do Lwowa. Jak się później okazało była to miła plotka. W tych wagonach mieszkaliśmy jeszcze dwa tygodnie, mając nadzieję ,że może jednak wrócimy. Po tym czasie jako ostatni wynosiliśmy swój skromny dobytek do pobliskiego domu.
Stał on przy ul. Armii Czerwonej 72 , dla tego tu , że w razie ogłoszenia powrotu żebyśmy mieli blisko do pociągu. Inni , a jeszcze jak był w śród nich męszczyzna to zajmowali wolne domy, wille, mieszkania przy głównych ulicach.
W Stargardzie byliśmy chyba drugim transportem, który się tu zatrzymał z uchodźcami . Miasto było zarządzane przez wojsko rosyjskie i polskie PUR-y . Grasowały też po mieście tz. szabrownicy. Byli to ludzie wracający z przymusowych robót ,ale przeważali najeźdźcy z centralnych rejonów Polski. Przeszukiwali oni pozostawione mienie niemieckie, wybierali co cenniejsze rzeczy takie jak: odzież, meble, maszyny i wywozili do Centrali, tak się mówiło na województwo poznańskie, warszawskie. Ja byłem w rodzinie gdzie były trzy dorosłe kobiety i ja (11l) Ponieważ mój ojciec zginął w niewoli jako jeniec, to mama miała specjalne przywileje osadnika wojskowego. Proponowano nam dom w Stargardzie jakieś tam inne profity, ale babcia i jej najmłodsza córka koniecznie chcieli na wieś. O rozłące nie było mowy, więc postanowiono, że w czwórkę jedziemy na wieś . Zgrupowanie osadników wojskowych-rolników, władze wojskowe rozlokowały w powiecie: kamieńskim, gryfickim i trzebiatowskim. Przekwalifikowali mamie przydział z domu w mieście na gospodarstwo rolne w Trzebieszowie powiat Kamień Pom. Nikt z nas nie wiedział gdzie to jest, jak się tam dostać. Znowu pomogły przywileje. Po dwóch tygodniach pobytu w Stargardzie wojskowym transportem z mocno już uszczuplonym dobytkiem, tyle co każdy mógł unieść na plecach, zładowali nas na ciężarówkę i ruszyliśmy w nieznane. Dojechaliśmy do miasteczka Golczewo . Dalej mieliśmy sobie radzić sami. Pierwszą rzeczą było odnalezienie PUR-u i zdobycie jakiegoś posiłku. Po przenocowaniu na drugi dzień zaraz z rana ruszyliśmy szosą , z dobytkiem na plecach na piechotę do Kamienia Pom. Kierunek nam pokazano, kazano trzymać się tej drogi aż dojdziemy. O odległości (20km.)nic nie wiedzieliśmy , tablic drogowych na poboczu nie było , szliśmy tak bez końca, droga się nie kończyła. Kiedy dojrzeliśmy na horyzoncie jakieś miejskie zabudowania było już daleko po południu. Zmęczeni z obolałymi stopami dotarliśmy do drugiego budynku po lewej stronie na samym początku ul. wylotowej w kierunku Szczecina. Tam był punkt repatriacyjny. Ulokowano nas na parterze po lewej stronie od wejścia. Obudziłem się dopiero na drugi dzień przed południem. Mamy i cioci już nie było załatwiali dalsze formalności. Dowiedziałem się od rówieśników, którzy już znali miasto ,bo przyjechali tu parę dni wcześniej, że jest tu wielka woda –morze. Za pozwoleniem babci mogłem iść zobaczyć. W mieście zupełnie pusto , żadnych ludzi, kilku wojskowych, ale oni byli czymś zajęci nie zaczepili mnie. Dotarłem nad zalew, wydał mi się bezkresny, właśnie jak morze, którego jeszcze nigdy nie widziałem, przy brzegu zacumowane jakieś barki-duże łodzie , a bliżej mola piękny biały okręt pasażerski. Długo chodziłem koło niego, wypatrywałem czy nie ma czasami tam jakiegoś Niemca, bałem się wejść na jego pokład. Odwagi dodał mi nadciągający deszcz, szybko schowałem się do jego wnętrza. Nigdy nie byłem na statku, więc przeżycie spiętrzone. Dalej nie opuszczał mnie lęk, a może ktoś tu się gdzieś schował, może odpłynie ,na pewno szuka mnie już babcia miałem być krótko. Patrzyłem przez okno-bulaj na fale za moment wydało mi się że naprawdę płynę. Wybiegłem na pokład, nie -stoimy. To z powrotem , i tym razem to już czułem się jak marynarz. Płynąłem gdzieś do Afryki , po innych morzach, nie mogłem wracać bo padał deszcz, byłem usprawiedliwiony. Na drugi dzień, podobnie mama z ciocią załatwiają sprawy, a ja pędem znów na mój statek, takiej rozkosznej zabawy nie doznał chyba żaden z moich rówieśników. Po kilku dniach zabawę przerwała dalsza wędrówka do Trzebieszowa. Wieś jakiej do tej pory nie znałem. Zabudowania murowane ,droga brukowana, elektryczność jak w mieście, tylko prądu nie było,znowu cisza, nie ma ludzi. Później się dowiedziałem, że mieszka już tutaj kilka wojskowych rodzin, ale po różnych częściach wioski, było też kilka osób starszych z małymi dziećmi, zapewne ich wnuki. Byli to Niemcy zostali bo chyba mieli też nadzieję na powrót bliskich. W pobliżu nie mieszkał nikt. Gospodarstwo jakie zajęliśmy było opuszczone przez Niemców o nazwisku Butch, zrobili to na pewno w pośpiechu ponieważ pozostawili w nim wiele sprzętu, meble, naczynia kuchenne nawet na oknach stały w doniczkach kwiaty w prawdzie przyschnięte, podlane, później odrosły. Liście miały charakterystyczny zapach, były to pelargonie. W pomieszczeniach gospodarczych wiele różnych narzędzi w drewutni drzewo na opał i czego do tej pory nie widziałem to był tam brykiet. Do szkoły nie chodziłem, bo nie było jeszcze nauczycieli. Miałem więc sporo wolnego czasu, który wykorzystywałem na zabawy polegające na szperaniu po , szopkach ,strychach , nie zamieszkałych domach i różnych tam zakamarkach. Znosiłem przeważnie jakieś żelastwo tj. ramy rowerowe ,koła i wszystko co się nadawało do roweru. Całych, kompletnych nie było ani jednego. Prawdo podobnie Niemcy rozbierali rowery na części przed Ruskimi , był to ich najcenniejszy łup wojenny. Z rozmowy rodziców rozumiałem, ze mieszkamy tu tymczasowo i na pewno wkrótce wrócimy. Ja jednak dalej chodziłem i znosiłem różne rzeczy . Raz znalazłem ukrytą na strychu jakiejś szopy maszynę do szycia. Umęczony przyniosłem wreszcie do domu ,uradowany ze zdobyczy czekam na pochwałę, bo zawsze zbierałem bury za swoje wyczyny i tym razem nie było inaczej. Ciotka wpadła w wielką furię ,że ściągnę w końcu jakieś nieszczęście na nas . Niemcy jak tu wrócą to nas wymordują za to. Nie wolno mi dotykać nie swoich rzeczy i mam natychmiast odnieść to z powrotem tam gdzie to leżało. Skruszony ze spuszczoną głową odniosłem, ale do swojej stodoły i schowałem w słomie. Później się przydała.Schowałem też tam duży obraz, reprodukcja , teraz wiem że jest to „Zachód słońca na wrzosowisku „ francuskiego malarza, mam ten obraz do dzisiaj. Chowałem też i inne rzeczy, miałem nosa na znajdywanie i broni wojskowej. Pierwszym moim trofeem był wojskowy bagnet z piłą z jednej strony i metalową pochwą prawie jak nowy. Oddałem go koledze jak znalazłem na ogrodzie w kukurydzy karabinek z nabojami w komorze , typu Mauzer. Naboje szybko wystrzelałem , miałem trudności w zdobyciu następnych. Kiedyś pojechałem z babcią do Stargardu do rodziny i zwierzyłem się bratu ciotecznemu o problemie i dostałem od niego całą torbę naboi z taśmą, tak na oko powinny pasować. W drodze powrotnej, to już było po przesiadce w Dąbiu, po kryjomu by nie zauważyła tego babcia z tą torbą poszedłem do toalety w wagonie, tam zamknięty zabrałem się za wyciąganie tych naboi. Szło to dość opornie ,nie miałem żądnych narzędzi i nie bardzo sobie z tą robotą radziłem. Wyjęte pociski zbierałem do torby a taśmę wyrzucałem przez okno. Trwało to rozbieranie dość długo, bo za trzecim razem babcia już nie żartowała i musiałem wyjść robotę miałem skończoną , a naboje dały się ukryć w spodniach za paskiem tak, że się sprawa nie wydała. Były jednak ciut za długie, bo nie mogłem docisnąć i zamknąć zamka, ale pomagałem sobie drewnianym młotkiem strzelałem sobie dalej. W samotnym domku, bez innych zabudowań, który stał po lewej stronie przed Jurgą jak się idzie w kierunku Chrząstowa na strychu znalazłem dwa kartony naboi do pistoletu, było ich może ze trzydzieści. Na drugi dzień bawiliśmy się z chłopakami w lesie za stawami, pod lasem . Tam były ślady koczowania uchodźców. Były okopy, jakieś połamane wozy i inne rzeczy. Tam znalazłem pod igliwiem pistolet ,dużą dziewiątkę, w magazynku było sześć naboi, była trochę zardzewiała . Pobiegłem ze zdobyczą szybko do domu. Czyszczenie, smarowanie uruchomienie , wszystko działa. Znalezione wcześniej naboje pasowały , były tego samego kalibru. Siedziałem na drabinie w oborze ładowałem i rozładowywałem, a naboje spadały obok w siano. Robiłem tak parę razy bo przy tyj operacji pistolet czasem się zacinał, aż za którymś razem wypalił, pocisk trafił w żłób ,przy którym stały uwiązane krowy, jedna była z UNRY, a jedna poniemiecka, szczęście, że nie trafiłem w żadną. W moim arsenale miałem jeszcze karabin maszynowy z jakiegoś pojazdu ,nie miał kolby tylko jakieś uchwyty i jeden pancerfaust. Przy jakiejś tam okazji sprawa się wydała, milicja zrobiła rewizję w domu znalazła wszystko. Mnie i kolegę, któremu dałem ,Mauzera>zabrali na posterunek , nie mogli nas zamknąć z kryminalistami, a innego pomieszczenia nie mieli to zamknęli nas w magazynie takiej właśnie skonfiskowanej broni do wieczora. Kiedy mnie wypuszczali to nie chętnie opuszczałem to miejsce. Z dwóch powodów, takiej sali zabaw już nigdy nie miałem i świadomość co mnie czeka w domu. Po tym zdarzeniu dość szybko wróciłem do swoich codziennych zajęć. Wieś powoli zaludniała się . Poznałem rówieśnika , miał na imię Julek. Obaj nie wiele znaliśmy się na rowerach, a nawet nie umieliśmy jeździć na nim. Byliśmy samoukami i po paru tygodniach już mieliśmy rowery gotowe do jazdy. Była to rama z kierownicą bez sidełka, koła nie miały opon, bez łańcucha i miał jeden pedał. Podwórka i on i ja mieliśmy o znacznym spadzie. Z górki zjeżdżaliśmy stojąc na jednym pedale jak na hulajnodze.
Takiej jazdy też uczyliśmy się parę dni. Później opanowaliśmy jazdę pod ramą. Nie pamiętam skąd mieliśmy pomysł , że zamiast opon zakładało się ucięty na wymiar koła wąż gumowy taki do podlewania. Łączyło się końce węża drutem i jazda była na takich kołach już komfortem, nie trzęsło. Kiedy wyczerpał się zapas węży to zastąpił go kabel elektryczny od podłączania silników. Jeździliśmy na takich kołach jak cyrkowce. Po drodze brukowej źle się jeździło, brak było amortyzacji. W wiejskiej sali widowiskowej byli kiedyś przetrzymywani jacyś więźniowie, bo okna były zakratowane drutem kolczastym i w środku były jakieś łóżka dużo słomy na podłodze. Wyrzuciliśmy wszystko ze środka na dwór, podłogę , która była z klepek dębowych-parkiet zamietliśmy i mieliśmy piękny tor kolarski do jeżdżenia w koło sali. Rower na tych ciężkich kołach rozpędzał się i dudnił rytmicznie (na tych złączach kabla) przypominał rozpędzony pociąg. Nikt nam nie przeszkadzał w tej zabawie, to też jeździliśmy tam dość długo, całe dnie .Do domu wpadaliśmy tylko żeby coś zjeść i z powrotem do beztroskiej zabawy. Ale nie zawsze było co zjeść w domu. Na szczęście był chleb, ale nic do niego. Kiedyś przyniosłem do domu flaszkę z ciemnego szkła –prostokątną jak na lekarstwa litrową w której był tran, nadawał się on idealnie do smarowania właśnie chleba, na wierzch parę plastrów cebuli i była to jedyna okrasa do suchego chleba. To były nasze zabawy na okres lata . Zimą kiedy ogromne obszary łąk zostały zalane wodą, bo ją nikt nie odprowadzał, pompy w łąkach stały bo nie było prądu. Mróz zmroził największe lodowisko jakiego nigdy dotąd nie widziałem. Za krzyżówką w kierunku Jatek w drugim domu po lewej stronie miał swój warsztat chyba szewc bo na strychu była sterta różnych butów. Buty nie były powiązane w pary i nie zawsze udało się ich skompletować . Po dopasowaniu do stopy zakładało się na nie łyżwy, a było ich wszędzie sporo, takie skręcane na kluczyk. Po śniadaniu zbierało nas się kilku chłopaków i wyruszaliśmy przed siebie. Lód był bardzo gładki i przeźroczysty, Pod nim zanurzone w wodzie, oglądaliśmy roślinki, ślimaki, bardzo ładne obrazki. Były też miejsca takie kwadratowe czarne tafle, były to głębokie doły potorfowe. Nad nimi tafla lodu była dość cienka cieńsza jak nad łąkami. Nie można było na nich się zatrzymywać bo lód się uginał i trzeba było szybko z niego zjeżdżać. Było to świetne miejsce do zawodów. Zabawa polegała na tym, że rozpędzało się jazdę na lodzie na łące i z rozpędem przejeżdżało się w ten czas przez taki dół , lód się pod nami uginał, ale nie zdążył się załamać , bo już się było za nim nad łąką. Nikt nigdy nie wpadł do tego dołu. Pod wieczór wracaliśmy do domu, lód podchodził pod same zabudowania, te które były bliżej łąk. Mieliśmy blisko do domów, ale po zdjęciu łyżew z butów nie można było zrobić kroku tak nas nogi bolały, uczyliśmy się chodzić od nowa. Nasze zainteresowanie zmieniło się jak zaczęła napływać pomoc z Ameryki –UNRA. Z początku jacyś ludzie przywozili tylko żywność w paczkach sortowali ją i według dusz w rodzinie odpowiednio rozdawali. Najwięcej w nich było mleka w puszkach, bardzo słodkie i zagęszczone ciemno-żółtawego koloru. Ludzie nie bardzo wiedzieli jak go spożywać, to ktoś puścił plotkę, że jest to mleko kozie i gardzono nim. W srebrnej aluminiowej folii był pakowany koncentrat cytrynowy, bardzo kwaśny. Były też sucharki i inne łakocie. Można było też znaleźć odzież wojskową z demobilu. Ja raz dostałem taką zieloną bluzę wojskową amerykańską z sukna . Dumnie w niej zawsze paradowałem , bo była w ten czas moda na noszenie wojskowych ciuchów, a najcenniejsze były płaszcze. Po pewnym czasie zaczął napływać sprzęt maszynowy, a konkretnie traktory. Przychodziły lśniące lakierem , czerwone traktory Fergusony. Miały takie charakterystyczne złączone razem przednie koła. Drugie to takie niskie o szeroko rozstawionych kołach, szaro niebieskiego koloru Fordy. Nikt przed tym nie zadbał by przygotować – wyszkolić mechaników i traktorzystów. Nie przygotowani ludzie , którzy użytkowali te maszyny w szybkim tempie doprowadzili je do kupy złomu. Razem z maszynami przytransportowano i bydło . Były to zwierzęta prosto z ferm, nie oswojone z człowiekiem. Krowy były drobnej budowy czarnej maści, dające nie wiele mleka , ale za to miało dużo śmietany. Krowy te nie wymagały pielęgnacji, czyszczenia bo nigdy się nie położyły jak w stajni było brudno. Były też i konie. Takiej rasy nikt z rolników nie widział. Nasze polskie to konie małe ,niskie ,słabe i wychudzone. Te były olbrzymy , maści jasno gniadej. Zadbane ,wypasione, wymagały specjalnej uprzęży taki na ich rozmiar. A co do siły, to nie było rzeczy której by nie uciągnęły. Mankament był tylko jeden, te konie były nieujeżdżone. Okiełznanie ich trwało dość długo, rozniosły kilka wozów, nie jeden kowboj przejażdżkę skończył kilka dni w łóżku na leczeniu poobijanych boków. One, te konie pomagały też przy zaciąganiu-uruchamianiu zajeżdżonych traktorów, bo już żaden nie palił na akumulator. Był to już rok 1946/7 wieś się już zaludniła dojechał jeszcze transport uchodźców z Berestowic z pod Lwowa, kilku tz. centra laków z Sochaczewa jeden z łódzkiego, przybyło też dzieciaków takich już szkolarzy. Szybko zorganizowano nauczanie . Dwie nauczycielki Iwaszczyszyn Jadwiga i Godlewska Natalia uczyły jednocześnie po kilka klas w tym samym czasie ,klasy łączono I z II , III z IV w szkole tej były tylko dwie izby, ciasno, bez podręczników, nie raz i zimno. Nam chłopakom po tak rozhasanych wcześniejszych latach ciężko było się teraz pogodzić z obowiązkiem uczenia się , były częste problemy zakończone wizytą nauczyciela w domu lub rodzica w szkole. Edukację w tej szkole skończyłem na klasie szóstej . Do kl. VII trzeba było już dojeżdżać do Kamienia 6km. z tym, że żaden autobus nie kursował innych środków lokomocji też nie było. Wyjście było jedno –rower. Tylko, że takiego też nie miałem. Miałem mnóstwo części z których nie było problemu złożyć jakiś rower. Początkowo chodziłem pieszo z kolegami , było nas kilkoro. Kiedy już miałem prawie złożony pojazd okazało się, że nie mam łańcucha. W Kamieniu nie było sklepu z częściami rowerowymi. Jedyny sklep tej branży był w Gryficach 31km. Między tymi miejscowościami nie było żadnej komunikacji. Dostanie się tam to tylko jakąś okazją. Kolega z ławy szkolnej też miał jakieś braki w złożeniu roweru. Podsłuchał rozmowę swoich starszych braci, że oni w jakiś tam dzień targowy jadą na handel koni do Gryfic i możemy się z nimi zabrać na zakupy. O świcie tak gdzieś około trzeciej rano już jechaliśmy na wozie w cztery konie ,dwa z przodu dwa z tyłu. Czas jazdy , pomimo takiej odległości wydał się jakiś krótki, być może że się zdrzemnąłem wciśnięty w snopek słomy na , którym siedziałem. Orzeźwiałem, bo był to dla mnie szok, dopiero jak tuż pod Gryficami wóz się zatrzymał, dwóch chłopów zeszło z niego podeszli do jednego z koni odwiązali go, odkorkowali butelkę wódki wepchnęli mu między zęby, podnieśli mu łeb do góry i wlali całą zawartość. Wkrótce byliśmy już na rynku między handlarzami. Powiedziano nam gdzie mamy się spotkać po powrocie. Chodziliśmy długo po mieście szukaliśmy tego sklepu bez skutecznie ,nic nie kupiliśmy. Zeszło nam jednak sporo czasu bo jak wróciliśmy to już nie było żadnego targu, żadnych wozów, żadnych koni. W pobliżu tego targowiska była restauracja , a przed jej wejściem na chodniku leżała uprząż, kolega poznał ,że to jest z jego konia, na pewno w środku są jego bracia. Siedzieli z jakimiś obcymi ,mocno już piani ,nam kazali czekać , oni zaraz kupią konie i wóz i wrócimy do domu. Było już późne popołudnie, czekaliśmy dalej, kiedy zaczęło się zmierzchać postanowiliśmy , że już dłużej nie czekamy , bo nie ma żadnej gwarancji że oni kupią konie, a wozu też już nie było, wracamy na piechotę. Mieliśmy nadzieję, że może ktoś wozem będzie jechał to nas kawałek podwiezie, bo samochody nie jeździły niebyło ich. Noc była pogodna było widać gwiazdy , ale księżyc w tym czasie akurat nie świecił. W miarę było widać drogę. Największego pietra mieliśmy w połowie drogi. Tam szosa przechodziła przez wysoki bukowy las. Nawet w dzień tam panował mrok, w nocy żadnej orientacji nie mieliśmy, szło się na macanego z duszą na ramieniu. Środkiem drogi był asfalt połówką była tak zwana latówka, czyli polna droga dla wozów konnych. Ten odcinek drogi szliśmy na bosaka, żeby łatwiej mieć orientację w kierunku. Po pięćdziesięciu latach postanowiłem sprawdzić ,czy to było rzeczywiście tak tam ciemno, czy to strach potęgował wrażenie. Przejechałem z żoną w dzień przez ten las ,w miejscowości Stuchowo , jest jeszcze las bukowy i naprawdę jest w nim mroczno w dzień. Skończył się las bukowy zaczął sosnowy zrobiło się trochę raźniej, tak doszliśmy do miejscowości Świerzno.
Była to już głęboka noc, we wsi żadnego śladu życia, cisza, nie słyszałem nawet żadnego szczekania psów. Mimo to poczuło się jakąś ulgę. Brakło nam już sił na dalszą wędrówkę, a zostało jeszcze do przejścia około 13 km . Za wsią postanowiliśmy , że na poboczu odpoczniemy, leżeliśmy na przydrożnym rowie parę chwil, do momentu, aż wystraszyły nas robaczki świętojańskie. Pierwszy raz w życiu je zobaczyłem poruszające się i świecące czerwono-żółtym kolorem robaczki. Robił się już brzask jak zobaczyłem z daleka swój dom, a w nim w każdym oknie światło. Poczułem się nieswojo, bo to świadczyło, że rodzice nie śpią z mego powodu i będzie następna bura za mój występek, chociaż tym razem nie była moja wina. Potraktowano mnie jednak z politowaniem jako wielkiego – małego wędrowca, 30km. pieszo. Do szkoły chodziłem dalej pieszo, dopiero gdzieś bliżej zimy udało mi się zmontować rower. Na tej wsi mieszkałem do roku 1954. Ciocia założyła swoją rodzinę, zaczęło się robić ciasno w dwie rodziny na jednym gospodarstwie , ja dorastałem już do kawalera. Postanowiliśmy z mamą, że wracamy do Stargardu, gdzie mieszkam tu do tej pory.
Nadzieja na powrót do starej Ojczyzny jest już mocno przymglona . Coraz mniej patriotów , którzy by się upomnieli o nią. Czekałem, że w swoim wystąpieniu- Orędziu do Narodu , pierwszy prezydent Rzeczypospolitej odważy się o tym wspomnieć. Nie odważył, postąpili tak samo i następni prezydenci, brak im było jednak wrodzonego patriotyzmu i męstwa w walce o zabraną Ojczyznę.
Poszukuję informacji o moim dziadku Stanisławie Grajewskim. Czy pamięta Pan może rodzinę Grajewskich z ul. Wernyhory 19. Stanisława w 1942 wywieziono do obozu, potem były przymusowe roboty. Nie wiem co z rodzicami Stanisława – Marią i Stefanem… Może pamięta pan jakieś szczególne zdarzenie? Będę wdzięczna za każdą odpowiedź. Joanna G.
Witam Pani Joanno
Bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem komentarz od Pani, bo pomyślałem, że może ktoś znajomy ze Lwowa. Ale zasmucę Panią ,bo nic pozytywnego nie mogę odpowiedzieć. Ja przed wojną mieszkałem na Zamarstynowie na ul. Panieńskiej, a z chwilą wybuchu wojny mama zawiozła mnie do moich dziadków na wieś ,którzy mieszkali w powiecie zborowskim. Podczas okupacji , kiedy na Zamarstynowie Niemcy utworzyli getto dla Żydów, mamę moją wysiedlono na ul. Wernyhory 10.
Ja tam przyjechałem dopiero 1. maja 1945roku. Mieszkałem tam do końca lipca do czasu wyjazdu na Zachód. Bardzo krótko, więc poza naszą kamienicą właściwie nie znałem więcej nikogo. Ja miałem w ten czas 11 lat, a jeżeli Pani dziadka wywieziono do obozu to sądzę, że był dużo starszy ode mnie i na pewno się z nim nie kolegowałem. Mieszkał pod nr.19 , nr nie parzystym ( nie mam dokładnej mapy) ale było to po przeciwnej stronie ulicy i na pewno za skrzyżowaniem z ul. Leszczyńskiego, ja tam mało chodziłem. Jestem najstarszym z żyjących z tamtąd wysiedleńcem i nie ma kogo już spytać o niektóre fakty, kto by coś więcej o nich wiedział. Żałuję, że nie mogę Pani nic przekazać.
Pozdrawiam H. Śliwa
Dziękuję za odpowiedź.